![]() |
fot. Ślubny |
Widziałam siebie raczej jako Anię z Zielonego Wzgórza niż jakąś disneyowską księżniczkę (co nie znaczy, że nie lubiłam bajek Disneya). Jakiś czas temu oglądałam z rodzicami archiwum domowe: imprezę, na której moja ciotka zdobyła tiarę. Nie wiem nawet z jakiego powodu. Pamiętam ją dobrze. Kiedy byłam mała takie tiary to było COŚ. Powiew luksusu i amerykańskiego sukcesu ;) Jednak mnie jakoś nie pociągały. Jasne, były ciekawe, świecące (mała dziewczynka to bądź co bądź także sroka), ale nigdy nie wzbudzały we mnie pożądania. Ale obejrzałam to archiwum i coś nowego we mnie zabrzmiało. Odrobina kiczu zawsze wskazana.
Zaczęłam śmiać się sama z siebie. Coś mnie w życiu ominęło, jakieś doświadczenie pozostało dla mnie obce. Nawet na ślubie nie miałam tiary – piszę „nawet”, bo miałam w klasie takie koleżanki, które już na studniówce paradowały w takim ustrojstwie. Odbierałam to zresztą zdecydowanie negatywnie, ALE... Jak już pisałam, zagrało we mnie coś nowego. Bo właściwie, dlaczego nie miałabym być księżniczką?! Halo! Kto niby inny rządzi moim życiem? A jak już rządzę, to ustrój mogę sama wybrać. I wybrałam. W końcu każda z nas powinna czuć się księżniczką. Wiecie, taką bez zadzierania nosa, ale jednak księżniczką – najważniejszą. Jeśli nie dla kogoś, to dla samej siebie. Traktować się po królewsku! Znów: nie mylić z szukaniem służby ;) A skoro tak, to tiara jednak być musi! Ja zostałam księżniczką! Kupiłam tiarę!
![]() |
fot. Ślubny |
Miło jest jednak poczuć się księżniczką. Co prawda pewna włochata potwora chce mnie zdetronizować, ale się nie dam! Polecam wszystkim kobietkom! Koniec końców, przynajmniej grzywkę dobrze trzyma, więc garnki zmywać i łatwiej, i ładniej – tak po królewsku ;)
![]() |
fot. Ślubny |